12.8.08

tydzień z m.

Na ekranie Alicja. Poza ramami już tylko czary. Lustra okien szczerzą się kocio do tonących w tapczanie, naszych rybich oczu. Zapadamy się. Dym może i dławi, ale można się przyzwyczaić. Trochę nam to chyba zbrzydło, skoro każdy od jakiegoś czasu szuka nowych wrażeń.
Drzwi prowadzące na zewnątrz są cienkie, prawie przezroczyste. Obraz lekko śnieży. Nie mogłem usiedzieć ani minuty dłużej i wszedłem.



1.do centrum
Na spacerze z Larkinem powietrze było pełne fotografii. Do środka trafiłem po trzydziestu dwóch minutach. Miałem więc jeszcze godzinę. Zastanawiało mnie, czy zechcesz ze mną usiąść w ogrodzie z ciężkogłowych róż i nożyc. Nie ma takiego, odpowiadasz wciąż obecna, który by potrafił zamknąć się w słowie.

Czas się wlecze, więc z nudów odliczam minuty, które jeszcze zostały. Po prawej rysują się krzyże kościoła. Z drugiej chmura wykrzywia ratusz. Niebo jest szarawe, chodnik brudny, nie ma na czym zawiesić oka. Codziennie wywlekany na lewą stronę Olsztyn.
Na wszystko jest sposób, więc przez starówkę idę do parku. Gołębie lądują w fontannie, a saksofon szarpie ciszę. Pełno ludzi, głównie Niemców. Idąc, uświadamiam sobie, że nie umiem patrzeć w oczy tym starszym, wyraźniejszym ode mnie o ileś tam kresek. Szukam wtedy innych miejsc. Nie znam języka, Larkina też biorę w tłumaczeniu.
Wyłapywane zbitki słów brzmią jak miauknięcia. Wąska uliczka: porozrzucane kocie łby i rybioszare ości przy śmietnikach sprawiają, że czuję się jak w kreskówce. Park jest zajęty. Klnąc pod nosem, okrążam go trzy razy. Ławka wreszcie się zwalnia. Znowu gołębie, tym razem dziobią wszystko zapalczywie, rzucają się na każdy okruch. Niebo się mruży, idzie na deszcz. Powietrze tężeje. Na horyzoncie błyska się i słychać nerwowy szum. Kolorowi spacerowicze przeczuwają zbliżającą się ponurość wiatru. Podnoszą oczy, przechodzą na drugą stronę i znikają. Robi się pusto. Smuga kaczek kołysze Łyną od niechcenia, nic sobie robiąc z pogody. Może we mnie też brakuje człowieka, skoro siedzę wbity w ławkę, choć powietrzem trzęsie już nie na żarty. Na górze kocioł. Granat miesza się z brudem. Wszystkie przypadkowe myśli krzyżują mnie właśnie w tym miejscu, z którego można się już chyba tylko śmiać. Wszelkie nawroty mieszczą się w głowie, reszta goi się jak na psie. Tylko patrzeć co z tego wybuchnie.




2.wietrzenie
Rano, odklejony od snu, od razu przyczepiam się do byle czego. Na pierwszy gwóźdź wczoraj albo środa i komórki pełne SMS-ów. Wieczór sprecyzował się w okolicach skroni. Wreszcie we mnie zapadł. Nie narzekałem, muzyka amputowała większość myśli.

Za oknem tyle słońca, że chowam się w łazience. Głosy w rurach zapewniają, którędy nie warto już w tym mieście chodzić. Łazienka ma swój urok. Ściany zbudowane są ze śmiechu, a lustro to w zasadzie tylko odbicie.
Wszystko już zapomniałem, a pewne numery i tak siedzą mi w głowie. Rozglądam się i wiem, okna do wymiany. Szyby są brudne i niewiele widać. Z powodzeniem można jednak udawać wzrok przybity do horyzontu albo parę znacznych objawień.

Jestem u siebie, więc wychodzę. Klamka szczerzy się jak kocur z Cheshire. Przeskakuję niebieski płotek. Słońce daje po oczach, aż białe króliki rozbiegają się we wszystkie możliwe okoliczności. Na zewnątrz upał wpływa na twarz i skręca liście, z nieba leje się marmolada, a koła ptaków szukają cieni większych niż mój. Ktoś w bramie z sykiem zapalił papierosa. Zakręciło siarką. Buty lgnęły do asfaltu. Smoła wyciekała ze starych dachów. Z całą pewnością, w piekle jest tylko o dwa stopnie cieplej. Zero chmur. Tego roku kwiecień miał w sobie żar w południe i zimny wiatr wieczorów.
Łaziłem w kółko, kręciły się kolory. Przechodnie wycięci z klasycznej talii kart przeskakiwali przez pasy, starając się zatrzymywać tylko na białych. Królowa kier z przyczajonym wśród brwi zdziwieniem i talią osy rozdaje ulotki na rogu Piłsudskiego i Kościuszki. Czas odmawiał współpracy. To przez pogodę nic nie mogło usiedzieć na miejscu – na pustych parkingach można było grać w szachy. W końcu poszedłem nad jezioro, gdzie w wodzie mignęła mi twoja twarz. Powierzchnia parowała i zajrzałaś mi w oczy jak dym. To przecież tutaj nieuważnych diabelskie słońce potrafi spiec na raka. Trzeba ich później chować w cieniu. W okolicy nie było w związku z tym nikogo, kto łaskawie mógłby nas uznać za przedmiot gotowy. I to też problem. Napisałem ci kiedyś, że wbuduję twoje ręce między żebra kaloryfera. Nie żartowałem z tą instalacją.

Swoje igły, dla spokoju sumień, wrzuciliśmy do jeziora. Tak radził Świetlicki.


3.światła
Te skrzyżowania są szeroko rozpoznane. Światło dociera tu wszędzie. Miasto nie ma tajemnic, wszystkie pasma są zdecydowanie za jasne, można po nim krążyć długie godziny i się nie zgubić.
A jednak powodów jest masa. Wystarczy uznać, że każde zatoczone przez nas koło miało jednak nitkę, która robiła z niego pętlę. Już to wystarczy na kilka samobójstw z pasją. Obraz się wykrzywia, łamią się kąty. Pod kołami zwija się asfalt.
Tak już mam. Nawet ojciec trafił mi się zbyt płytko pochowany i czasem odzywa się grobowym głosem, że próbował i nie wyszło. Kanał.



4.małe piwo
Antykwariat. Schody są tu niebezpiecznie kręte i nikt nie daje napiwków. Przychodziliśmy często. Piliśmy zieloną herbatę i pisaliśmy. Czasami zapałką, którą podpalałaś niebieskiego LM-a, próbowałem później narysować twój profil.

Któregoś wieczoru na górze siedziało tylko kilka osób. Zamówiliśmy małe piwo, bo akurat na tyle było nas wtedy stać. W połowie rozmowy zauważyliśmy pod stolikiem plecak. Nieduży, ale pełen czegoś. Nie zajrzeliśmy do środka. Minął może kwadrans, pojawił się zdyszany chłopak i go zabrał. Do dzisiaj moglibyśmy zastanawiać się, co w nim było. Dopiliśmy i wyszliśmy, biedniejsi o tę zakazaną przestrzeń.
Kamienice męczyły perspektywą. Jeszcze ciepły autobus mruknął na zakręcie. Słońce wyłożyło cienie i lampy bez emocji to gasły, to zapalały się.


5.zapaść
Wszystko we mnie siadło i siedzi. Tamta sobota nieoczekiwanie pękła na dwoje i odtąd mam cię tylko na wyciągnięcie słowa. Nie wiem, która. One po prostu były. Każda wyraźna jak zaduch i ciężka od znaczeń.

Obudzony w czyimś mieszkaniu, przelany w swoją pościel. W pokoju byłem sam. Kątem oka widziałem szybę, którą wiatr próbował wcisnąć do środka. To pewnie burza. Grad wielkości przepiórczych jaj rozbijał się o parapet. Telewizor błyskał kolejnymi scenami.
Byle jak najszybciej wcisnąć się w sen.



6.obchód
Zrób mi kanapkę, mówisz, z czymkolwiek. A mi głupio, bo tego akurat nie mam. Lodówka jest pusta, tylko piwo i margaryna. Piwo oczywiście zostało, bo nie zniósłbym widoku samej margaryny. Siedzę i nic nie odpowiadam. Zastanawiam się, jakie sny ma nietoperz, jeśli przesypia prawie dwadzieścia godzin w ciągu doby. I jakie szanse miałby w akademiku?

To prawda, że w straconych pozycjach kochaliśmy sie ostatnio najczęściej i nawet nie wiem, czy nie jest to cytat z czyjegoś wiersza. Przyszłaś, bo więcej kobiet nie pamiętam. Nie wiem, czy umiałbym za wszystkie szczerze żałować. Patrzysz na mnie, więc udaję, że się nad czymś zastanawiam. Kucam i grzebię w lodówce, ale naprawdę zasłaniam ją tylko plecami. W pamięci notuję sobie, żeby wyrzucić margarynę, jak tylko wyjdziesz.
Macierzyński zapytał mnie ostatnio, czy żyłem chociażby kilka dni ze świadomością, że jedyna kobieta, którą kocham, sypia z innymi mężczyznami, a później razem śmieją się z moich wierszy. Domyślam się, że on też czuje się wszędzie obco jak pies bez obroży. Wtedy niczego nie da się już obrysować jako swoje.
Czas leci i nic się nie zmienia. Wciąż tu jesteś. Wypijesz i pójdziesz, chciałoby się powiedzieć, że w mrok. Częstujesz mnie moim piwem. Odmawiam. Od jakiegoś czasu jestem zbyt pełen.

Pytasz, co teraz robię. Patrzę ci w oczy i próbuję sobie przypomnieć, gdzie podziała się ta nasza bliskość, jakiej inni nawet z sobą samym i w najbardziej sprzyjających warunkach nie potrafią zbudować. Może ktoś pomieszał nam języki. Może same się rozwiązały.

Wiesz, piwo mnie zmuliło. Pójdę już, możesz resztę wypić. Mówisz to wszystko, a może jeszcze coś więcej. Ale zanim zdołam usłyszeć, wychodzisz i zostaję sam. Beznadziejnie sam, bo margaryna ląduje w koszu i jest, jakby jej nie było. Kładę się i zwyczajnie gapię w sufit, bo nawet ona nie jest w stanie mnie wkurwić.



7.redukcja
Zaczyna się tydzień. Wróciłem, więc rozmawiamy. Zwykle wtedy, gdy nas nie ma, dzieje się wszystko, co ma znaczenie. Nie tylko nie pytając o pozwolenie, ale nawet bez jakiegokolwiek znaczenia naszej obecności. Było więc w czym rzeźbić słowa.
Alejki przyjęły nas bez sprzeciwu. Wszystkie kończyły się gdzieś w lesie, więc dochodziliśmy tylko do połowy. Z każdej można było w odpowiednim momencie zawrócić. Korzystamy z tego i staramy się ogarnąć jak najwięcej. Nałykać się. Słowa kleją się do warg i czasami trzeba je wypluwać.
Pod paprociami jest już ciemno, więc idziemy do mnie. W środku jest cicho jak w króliczej norze. Rysujesz paznokciem ścianę, wszystko wydaje się proste. Znamy już kontury. Brakuje nam tylko paru wypełnień, bez wychodzenia za linie. Wyznaczamy sobie wąskie od – do. Ustalamy minuty. Śmiejemy się, przekreślając wszystko.
Pojawia się deszcz, szyby wilgotnieją, przez pęknięcia zaczyna wydobywać się para.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

tak?