24.1.14

masakrada (1)

część I - sok z cytrzyka


Kiedy wybuchła pierwsza gwiazdka, ludzie zatrzęśli się ze strachu. Strzępy sprzętów rozniosły się w powietrzu jak smród. Z góry zaczęły lecieć kawałki kosmicznej marmolady, niszcząc drzewa i zwierzęta oraz biorąc sobie ludzi na deser.
Rozerwało obywatela Grecji, który cieszył się pierwszymi chwilami pokryzysowej odwilży. Stał właśnie przed ogromną sklepową wystawą, zastanawiając się, od czego zacząć swoje wielkie greckie zakupy. Zapragnął mieć wszystko. Wypełnić dom małymi, niepraktycznymi, ale cieszącymi oko rzeczami. Zaledwie pół godziny wcześniej wziął kredyt z bardzo, bardzo korzystnym oprocentowaniem. Kiedy podpisywał dokument, dłoń wcale się nie trzęsła. Zapisał swoje imię i nazwisko wolno i starannie, tak, jak to robią dzieci. Poczuł w środku przyjemną pustkę. Nagle wszystkie jego problemy poszły sobie do kogoś innego. Zamknął oczy, a gdy je otworzył, szkło rozprysło się na miliardy kawałków. Gdyby zdążył, pomyślałby pewnie, że to piękny widok.
Pełen kompleksów Anglik zginął na pierwszej randce. Drżąc i pocąc się rozpinał perłowe guziki ślicznej, błękitnej sukienki. Lizał wzrokiem szyję. Setki razy robił sobie dobrze, myśląc tylko o tym kawałku skóry. Bał się, że zaraz zgłupieje ze szczęścia. Zacznie się śmiać albo ślinić jak kundel. Wyobraził sobie psa z wywieszonym językiem kryjącego sukę, cienkie nóżki drgające nerwowo. Było mu tak dobrze. Przycisnął powieki do oczu i opanował się. Jak zawodowiec wsuwał już dłoń pod majtki swojej pierwszej Suzie, ale poczuł tylko ciepło, kiedy ogień stopił ich razem w ponurą bryłę.
W bostońskim parku na drewnianej ławeczce, z której złaziła farba, młoda aktorka okłamywała swojego narzeczonego. Powiedziała mu, że jest w ciąży i potrzebuje pieniędzy na aborcję. Płakała, żeby uwiarygodnić historię. Chłopak był wstrząśnięty. Czuł, że coś wyciska mu żołądek jak ręcznik. Dziecka bał się najczęściej. Właśnie dostał dobrą pracę. Wierzył, że będą szczęśliwą rodziną, ale potrzebował czasu. Wszystko ma swój odpowiedni moment, powtórzył mu tysiąc razy ojciec zanim rakiem wycofał się z życia. Właśnie kończył z piciem i nie mógł sobie pozwolić na dodatkowy stres. Aktorka urabiała go kolejnymi kłamstwami. W rzeczywistości chciała zdobyć te pieniądze i uciec jak najdalej. Może do Europy? Nigdy tam nie była, ale miała pewność, że życie jest w niej łatwiejsze. Jej narzeczony, mężczyzna, na którego została skazana, był bardzo nerwowy. Nie wierzyła, że się zmieni. Nie, będzie coraz gorzej i skończy jak jej matka. Nabrała powietrza, żeby wykrzyczeć swój udawany ból i przeraziła się, nie mogąc go z powrotem wypuścić.
Dwie bliźniaczki ze Sztokholmu znikły, robiąc na drutach.
Przez przeludnioną ziemię przetoczył się dreszcz, rwąc wszystkich na zapałki. Wstrętnie zgięły się miasta. Skorupa się rozpierzchła i ponura głębia wyjrzała na wierzch. Przykry widok, ale na szczęście nikt na to nie patrzył.



Tymczasem na planecie Alpoko Arbuz wracał busem do pracy.
Po ciężkim dniu w domu próbował pisać raport z ostatniej wizytacji. Dwóch ebili rozmawiało głośno z tyłu.
- Rzewniesz się ździewko?! – wrzasnął jeden, a drugi zaczął głośno tupać ogonem. Między nimi a nim kołysał się tłum. Minę miał groźną i wszystkie wypustki zaciskał mocno na belce pod dachem. Kiedy bus skręcał, kostki bieliły się złowieszczo.
Arbuz chciał pisać, ale jego wyciszacz miał braki energii. Podkręcał ucho, lecz i to nic nie dawało. Przekurwa, zabulgotał smętnie w środku i wyłączył notator. Trudno, przyjdę nieprzygotowany, pomyślał i oddalił się trochę od siebie. Za oknem przesuwały się wieże. Takie duże, zauważył. Tyle tego postawili i po co? Czy jest nam lepiej? Kolorowe słońca migotały w szkłach, a wiatr bawił się sztandarami.
Ebile kołysali się ponuro w zupełnie inną stronę niż tłum. Zielone gardła ciemniały im w złości. Miękkie płaty skóry lekko drgały. Za oknem rząd pomników oddalał się od drogi w stronę wzgórza z porozrzucanymi literami. Kiedyś stała tu nazwa miasta, ale wandale przynieśli nowe słowa i z czasem wszystko się poprzewracało i pomieszało. Zaskoczony przypomniał sobie, jak kiedyś przychodził tu i z góry patrzył na ciągnące się w nieskończoność budynki. Był małym smarkiem. Teraz miasto pięło się bardzo wysoko, jakby wstydziło się ziemi. Wąskie wieże przypominały wielki las. Minęło tyle czasu i wiedział, że nigdy już tam nie pójdzie. Ze wzgórza zrobił się ledwie pagórek i widok stamtąd byłby na pewno bardzo smutny.



Ponury pomruk przywrócił go na miejsce. Przechylił się przez oparcie i zajrzał w tył. Ebile warczeli na siebie, przybrawszy bojowe postawy. Ten po lewej był wyższy, ale ramiona miał z waty. Tłum odsunął się i zrobił im miejsce. Arbuz rozejrzał się i westchnął ciężko. Był jedynym przedstawicielem Wydziału Kultury. Autobus wypełniali członkowie gorszych kast, więc to na nim spoczywała odpowiedzialność. Niski wyjął z kieszeni monetę i podał ją Arbuzowi. Niechętnie podrzucił ją i przycisnął łapą. Wyższy kiwnął łbem i nachylili się, żeby sprawdzić, co wypadło.
- Muaha haha! – klasnął niski. Zgodnie z zasadami, miał uderzać pierwszy. Ryknął i zaharkotał. Wziął głęboki zamach i trzasnął wysokiego w szyję. Zadowolony ustawił się na baczność i zmrużył ślepia, oczekując ciosu.
Wysoki potarł płetwą bolące miejsce i ze świstem wciągnął powietrze. Uniósł łapę w górę, aż pod sam sufit i opuścił ją na łeb przeciwnika. Niższy spłaszczył się od uderzenia. Włosy wystrzeliły tabunem w górę i opadły miękko. Chwycił się za głowę i zaczął podskakiwać, żeby pozbyć się piekącego bólu. Arbuz oddał mu monetę i powolutku wrócił na swoje miejsce. Pojedynek odbył się zgodnie z zasadami. Walczący poklepali się po ramionach mackami i wysiedli za półchwilę przystanków, skłaniając się sobie przed drzwiami.


Arbuz był Murglaninem.
Należał do jednej z najwyższych ras planety i cieszył się dużą empatią. Miał niskie czoło i pół metra wzrostu, ważył dobre 30 petryli. Jadał głównie owoce, półżaby i świerszcze. Szczególnie tych ostatnich było na planecie krocie. Mnożyły się niemożebnie, wyzuwając zezwłoki zwłaszcza nocami. Starał się pożerać od sześciu do ośmiu takich dziennie.

Ojoj, pomyślał, wysiadając z pojazdu. Jestem. Piętrzył się przed nim gmach Biura Zabaw. Ach, westchnął. Nareszcie. Niebieskoszare ściany mknęły od nieba po grunt. A także ku niemu, chcąc objąć i tulić jego przyjemność. Zawsze, gdy patrzył na gmach, czuł się wielki i nieskończony. Przypływ energii i podniecenie. Wiedział, że Ministerstwo mu sprzyja.


*

W odległej części miasta panował już półmrok. Nędzny Mortlop czaił się w cieniu. Chude dłonie opierał na gałązkach wykrzewu. Oczy mu świeciły. Cieszył się, bo samochód-ofiara wyglądał naprawdę okazale. Błyszczący lakier, nowa karoseria. Światełka. Wielki, drogi wóz stał i czekał jak bezpańskie zwierzę, któremu wystarczy założyć na szyję pętlę i pociągnąć do siebie. Mortlop był teraz myśliwcem. Zacierał płetwy i liczył zyski.
- O tak! - Nie wytrzymał i aż krzyknął z radości.
Rozejrzał się czujnie. Na szczęście pobliże było puste. To dobrze, wszystko dobrze, myślał, zabierając się do roboty. Najpierw na rachunki, potem raty, odda stówę Grubemu i jeszcze się zabawi. Wyśmienicie.


*

Arbuz wnikł do biura poprzez długi korytarz, mijając rzędy drzwi i półek. Gdy przepełzał przez swój próg, z ramion zsunął mu się płaszcz. Miękko opadł na dywanopodłogę i spłynął w stronę szaf, gdzie stało wieszadło. Popsikał się mamidłem, przesunął wzrokiem po puchatej ścianie i usiadł w czułym fotelu. Był u siebie.
Lodówka uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Może coś podać? - zapytała.

Poprosił o zimny napój i przekąskę.
Rozłożył się w fotelu, przegryzając świerszcza. Wyciągnął wygodnie ogon, skrzyżował płetwy na brzuchu i zasnął.
Od razu objawił mu się Globglob, jego bezpośredni przełożony. Unosił się na tle błękitnej głębi. Delikatne rozbłyski oświetlały jego majestat.
- Serwus – pomyślał Arbuz na powitanie. - Nie dokończyłem raportu – dodał ze skruchą.
Globglob uniósł płetwę.
- To nic. Wpadnij do mnie, jak się z tym uporasz. Pogadamy.

Rozpłynął się. W dalszej części snu Arbuz poukładał notatki. Był już gotowy, wystarczyło się obudzić i spisać raport.


*

Mortlop sunął w stronę wozu cicho i pewnie. Byłby zwinny jak kot, gdyby tylko koty istniały na tej planecie. Z długiej kieszeni wyciągnął wytrych. Klęknął pod drzwiami i rozejrzał się z miną dostojnego fachowca. Oblicze miał podłe, ale dość równe. Trochę wyrostków. Lekki brak czoła. Niestety był wyrzutkiem, jego kasta została obłożona pechem i wszelkiej maści trudnościami. Utrzymywał się przy życiu, bo kłamał i kradł.

Kwadrans później silnik nowej zdobyczy mruczał tak przyjemnie. Maszyna prowadziła się bardzo lekko i jak dziecko śmiała się na zakrętach. Już dawno nie czuł się tak dobrze.

Copiątki jak i dziś spędzał z młodą samicą w ciemnym mieszkanku. Nie mieli zamiaru zakładać rodziny, ale nie przeszkadzało im to spółkować.

Miała czekać w klubie LUNOR. Obok był opuszczony sklep z deskami w oknach.
Na ciemnym niebie lśniły kulki chmur. Chodnik był mokry, niedawno musiał się rosić.

Mortlop zaparkował i wyczuł cykanie. Szybko przesunął się w stronę kubłów na śmieci. Uniósł pokrywę.
- Acha! – krzyknął triumfalnie.
Sięgnął w dół i po chwili trzymał już tłustego świerszcza, który ledwo mieścił się w płetwie.
- Serwus – Powiedział i wpakował go w otwór gębowy. Owad rozcykał się rozpaczliwie.
- Och, przestań! Na wielką litość! – odezwała się tuż za plecami.
Odruchowo podskoczył.
- Miałaś czekać.
- Mogłeś go chociaż wcześniej zabić - skrzywiła się. - Jesteś nieczuły.
- Nie zaczynaj znowu. Jak ci się podoba? - Wskazał wózek.
Zajrzał do śmietnika. Mogły tam tkwić jeszcze jakieś świerszcze. Tkwić i czekać na wchłonięcie, pomyślał zadowolony z siebie.
- Posiedźmy w nim trochę - mruknęła. - Zanim go sprzedasz. Chciałabym to poczuć.
- Dobrze. Wsiadaj, ja zaraz przyjdę.
Tylko je wchłonę, pomyślał hardo.


*

- Ktoś widział Globgloba? Mam się z nim spotkać, to chyba coś ważnego.
- Zdaje się, jest w szóstce.
- Dzięki, Lu.
Arbuz skłonił się i popełzł w stronę szóstki. Wlazł do środka cyfry. Przełożony przywitał go pytaniem.
- Miałeś wczoraj ciężką domowość, co?
- Bytność w domu nie poszła najlepiej - przyznał Arbuz. GG zawsze umiał go wyczuć. Był bardzo empatyczny.
Pomyślał, że się zwierzy.
- Wróciłem do domu i zamknąłem się tuż za drzwiami. Syn pełzał po ścianie. Córka bawiła się obok. Oboje są jeszcze śluzem. Nie mają nawet imion, więc wiesz. Żona, dostojna Mabour, siedziała w fotelu z miną pełną wyrzutu...
- Arbuz, posłuchaj. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Zamień się, proszę, w słuch. Jesteś dzielnym specjalistą, na pewno szybko znajdziesz pracę. Twoje kwalifikacje są wysokie jak wieże Skontu, a przyjemność pracy z tobą była naprawdę radosna. Lecz tutaj kończy się nasza droga i dalej musisz sam. Masz rzeczy do rozwiązania, w których ci nie pomożemy, a dopóki ich nie rozsupłasz, nie będziesz pożyteczny. Trzymaj się tej myśli.

Arbuz zwiesił głowę. Naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. Takiej chwili nigdy sobie nawet nie wyobrażał. Co powie dostojnej Mabour? Dzieci będą się z niego śmiały. Straci swój fotel...


*

- Jest cudny. Jest przekokośny. Wszeczniutki! Zobacz na te światełka.
- Daj spokój, Ganime, to tylko samochód. - Skrzywił się Mortlop. - W dodatku nie nasz.
- Mógłby być nasz.
- A co z rachunkami? I jeszcze Grubemu wiszę stówkę.
- Znowu? Jesteś niepomożny, naprawdę. Przytul mnie, proszę.

Szybko zasnęli i złączyli się we śnie. Wspólnie budowali sen o wielkiej wyprawie, podróży w nieznane, pełnej przygód i niebezpiecznych zakrętów.


*

Arbuz podszedł do ściany budynku, oparł na niej płetwę i spojrzał w górę, na ciągnącą się do nieba gładkość. Drugą przytrzymał kapelusz, żeby nie spadł. Miał ochotę przytulić cały gmach, pożegnać się. Podziękować za te wszystkie lata i całą szczęśliwość.
Wiatr podwiał połę płaszcza i przewrócił kubeł gdzieś za rogiem. Robiło się coraz zimniej. Czas się zbierać, pomyślał. Tylko dokąd?


Godzinę później jego płetwy opadły jak dwie zdechłe ryby na blat stolika w parszywym klubie LUNOR. Nigdy wcześniej tu nie był, ale czyż okazja nie była idealna? Zamówił szklankę soku z cytrzyka. Był wyśmienity. Już pierwszy łyk dodawał barw kolorom.
Cytrzyk to ćwierćgad, z tego, co wiem i chyba trochę nietoperz, pomyślał. Nie pamiętał, gdzie o tym przeczytał, ale wiedział, że wyciska się go jak pastę do zębów, przy czym należy przesuwać w stronę pyszczka, bo inaczej wyjdzie kwaśny.
- Bzdury - mruknał pod nosem. - wszystko bzdury! Ech.

Po drugim cytrzyku całkiem się rozpłaszczył. Końcami płetw gładził stół jak samicę. Barman zerkał na niego groźnie, zastanawiając się, czy to już właściwy moment, żeby go wyprosić. Może po następnym, góra dwóch, postanowił, niech jeszcze zarobię. Posłał do niego kelnera z kolejną szklanką.
- Wmów mu, że zamówił.
I tak nie poczuje. Oni tam zarabiają mrowie, zeźlił się. A mnie przyszło igrać z głupotą i prymitywnością najebawszych gnid.
Siarczyście splunął do kufla.


Arbuz uniósł swoją okrągłość.
- Naprawdę? - zdziwił się. - A wyzdawałomsię że dopiero chcę zamówić. Ale poczekaj!
Wziął szklankę w obie płetwy i wysiorbał haust, resztę wylał.
- Jednak zamówiężż…
Przechylił się do lewej, potem odbił do pionu, potem znowu. Kołysał się jak lwiżółw na fali.

A jemu zdawało się, że siedzi prosto. Przed wielkim ekranem, właśnie na którym kołysze się całość. Czasami miał nad tym kontrolę, wystarczy, że gdzieś spojrzał, a osuwały się lądy albo wznosiły jakieś pokraczne formacje. Wszyscy wydawali mu się znajomi, na pewno wiedzieli, że stracił pracę. Krzywiłość wizji niemal zwaliła go pod stół.
Ale cytrzyka dopił. Była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętał.


*

Wybudzili się radośnie współuśmiechnięci.
Ona spojrzała na niego, a on skierował na nią swoje ślepia. Małe fajerwerki rozświetlały wnętrze.
- Przejedźmy się chociaż.
Nie mógł jej odmówić.

Ganime rozpuściła włosy. Rozpierała ją duma, w aucie było jej do twarzy. Przeglądała się szczęśliwa w lusterku.
Mortlop nagle poczuł się kimś lepszym niż rzeczywiście był. Może to wcale nie jest przesądzone, pomyślał, i mam jakiś wybór? Mogę gdzieś uciec i zostać kim zechcę?

Wjechali na szeroką wstęgę nadmorską. Na dole fale waliły wściekle w betonową ścianę. Gdyby nie zabezpieczenia, ta część miasta byłaby już dawno zalana. Widok był wspaniały.

Słońca odbijały się od gładkiej powierzchni w oddali. Nad wodą szybowały zgryźliwce i patataki. Wiał lekki wiatr z południa, moment był idealny, żeby powiedzieć coś ważnego czy wzniosłego. Ale jak na złość nic nie przychodziło mu do głowy. Posmutniał.
- Co jest? - zapytała Ganime.
- Nie, nic… Musimy już wracać.
Teraz to ona spochmurniała. Światełka przygasły, a samochód aż zakaszlał. Wizje, które przed chwilą przed nim roztaczano, nagle prysły.
Mortlop przyśpieszył, chciał mieć już to wszystko za sobą. Sprzedaż, Grubego, może nawet imprezę, którą sobie zrobią za resztę forsy. To wszystko nie miało przecież znaczenia. Co z tego, że wydłuży swój byt o kolejne dni, czy będą choć trochę lepsze?
Spojrzał na Ganime, która wyglądała przez okno i udawała, że niczym się nie przejmuje. Chciał ją pogłaskać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nie umiał, bo sam w to nie wierzył.

Zbliżali się już na miejsce, zza ostatniego zakrętu wytoczyła się jakaś brudna plama. Ostro skręcił kręcidłem, próbując ją wyminąć, ale się nie udało. Autko jęknęło cicho, kiedy nastąpiło zderzenie. Plama poleciała na ścianę, odbiła się i upadła bez życia.

Mortlop ostro zahamował. Ganime odwróciła głowicę.
- Co to było?
Oddychała ciężko, przestraszyła się.
- Nie mam pojęcia.
Wciąż trzymał ciężkie palce na kręcidle. Zastanawiał się, co zrobić.
- Idź! - Prawie go wypchnęła. - Musisz sprawdzić, czy nic mu nie jest.
- Komu? - zdziwił się.

Wysiadł i starannie obejrzał wóz. Całe szczęście, żadnych śladów.
- Niepotrzebnie panikowałaś - mruknął.
Już miał wrócić, ale spojrzał na pobocze, gdzie leżało coś, z czym się zderzyli. Podszedł bliżej.
Na chodniku leżał Murglanin, nie ruszał się.
- Pomóż mu, proszę. Czy on żyje? Przecież nie możemy go tak zostawić.
Warknął ze złością, odepchnął ją i podszedł do ciała. Z tym jednym miała rację, nie mogli go tu zostawić. Jeśli jest trupem, należało pozbyć się ciała. Jeśli nie… też coś wymyśli. Ciekawe, co ma w kieszeniach. Może to jest ten prezent od losu, na który od dawna czekał? Oczka Mortlopa rozżarzyły się nowym blaskiem.


sen arbuza





część II - sen Arbuza już wkrótce

8 komentarzy:

  1. Nie jestem miłośniczką fabuły z innego świata, więc ciężko mi tu ocenić i jakoś na temat się wypowiedzieć. Pozostaje mi życzyć wielu czytelników bloga, których taka tematyka zainteresuje. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na blogu jest też oczywiście sporo tekstów z tego świata - zapraszam;)

      Usuń
  2. Zakręcona fabułą, wiele wątków, ciekawe ale moim zdaniem przydały by się krótsze psoty :) Z ciekawości zapytam myślisz o napisaniu własnej książki? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie tylko myślę, ale jestem już w połowie:) na blogu jest już kilkadziesiąt rozdziałów (krótkich) - zapraszam, opowieść zaczyna się tutaj:

      http://piotrbinkowski.blogspot.com/2015/02/krol-1.html

      Usuń
  3. Strasznie się zmęczyłam czytając to i próbując zrozumieć Twoje neologizmy i zdania typu: "A mnie przyszło igrać z głupotą i prymitywnością najebawszych gnid." Zapewne lepiej bym pojęła o czym to i dlaczego coś wynika z czegoś chociaż nie powinno. Gratuluję wyobraźni i życzę powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. taki urok tego tekstu, nie należy traktować go do końca poważnie, bo i dla mnie był przede wszystkim zabawą. Na blogu są też inne, bliższe rzeczywistości, które być może mniej męczą - zapraszam:)

      Usuń
  4. Czuć w tym tekście lekkość operowania słowami. Dobrze się czyta :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

tak?