13.1.10

ojca nie ma

Kiedyś napisałem, że ojciec to dobry temat. Dzisiaj wiem już, że są lepsze. Bardziej nośne. Takie, które każdy zrozumie. Które mogą łączyć ludzi. Na przykład miłość. Przyjaźń. Pokój na świecie. Albo nawet wojna. Ojciec nie łączy ludzi, ale wciąż we mnie siedzi. Wciąż nie daje mi spokoju. Czasami idąc, czuję, że za chwilę wyłoni się zza rogu i zacznie mówić, a ja nie będę wiedział, co odpowiedzieć. Potem próbuję sobie przypomnieć jego twarz.
Potem pojawia się w jakimś śnie i choć wiem, że to tylko fikcja, widzę go wyraźnie. Jakby był. Wystarczy, że wychodzę z pokoju i jest. Między łazienką i kuchnią. Sam środek korytarza. Centrum mieszkania. Miejsce, którego nie sposób uniknąć.
Stał na środku. Musiałem przysunąć się do ściany, żeby przejść.
- Cześć – powiedziałem.
Kiedy się odwróciłem, ojciec wypełniał już cały korytarz. Stał, jakby się nad czymś zamyślił.

Nie słyszałem, kiedy wszedł. Drzwi musiała otworzyć matka. Nie było o czym mówić. Po prostu pojawiał się, a potem znikał. Tak było mu najwygodniej. Nie przeszkadzało im to. Potrafili się ignorować. Mogli ze sobą rozmawiać i jednocześnie siebie nie widzieć. Nie uznawać się. Ja dopiero zaczynałem się tego uczyć. Poznawałem zasady. Swoje miejsce. Zbyt młody, żeby je rozumieć. Z każdym dniem nienawidzili się coraz bardziej. Przestali wierzyć w to, że zajmują jakąś wspólną przestrzeń.
Szczególnie matka. Kiedy był, zachowywała się tak, jakby go nie było. Kiedy go nie było, w ogóle nie istniał.
Kiedy wyszedłem z łazienki, podszedł bliżej. Cofnąłem się. Musiałem skulić się jak pies i przywrzeć do podłogi, żeby go minąć. Pod palcami czułem dywan. Twarz ojca znikała gdzieś pod sufitem. Świeciła zamiast lampy. Mocno. Musiałem przymykać oczy.
Wróciłem do pokoju. Zamknąłem drzwi, ale już tu był. Położyłem się. Wziąłem jakąś książkę. Usiadł przy biurku i popatrzył na mnie.
- No co?
Próbowałem czytać, ale widziałem go między słowami. Wystawał. Wracał jak niespłukane do końca gówno. Litery zlewały się w jego imię. W imię ojca.

Potem weszła matka. Zapukała cicho, jakby od razu chciała mnie przeprosić, że w ogóle to robi. Otworzyła drzwi. Zapytała, czy chcę coś zjeść. Odmówiłem. Jadłem przed chwilą. Nie byłem głodny. Nie miałem ochoty. Poza tym był przecież ojciec. Siedział i patrzył na mnie.
Zdjąłem ubranie. Rozebrałem się przed nim. Na oczach ojca zdejmowałem ciuchy jak kolejne warstwy. Zgasiłem światło. Położyłem się i próbowałem zasnąć, wmawiając sobie, że ojca nie ma. Miałem nadzieję, że jutro już go nie będzie. I rzeczywiście znikał. Patrzyłem na niego oczami matki i rozpływał się. Malał. Przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Ale wystarczyła chwila nieuwagi i wszystko zaczynało się od początku. Gdzieś się pojawiał i po chwili wypełniał już wszystko.
Ona pozbyła się go wcześniej. Ja przez chwilę nic nie rozumiałem, a potem już go nie było. Miałem ileś tam lat. Nawet nie wiem.
Nigdy o nic nie pytałem. Nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego się rozwiedli. Po prostu przestali ze sobą być.
Nie wiem, czy odzywał się do niej. Do mnie dzwonił, kiedy byłem na studiach. Pisał, kiedy szukałem pracy. Przypominał się, kiedy miałem dziewczynę. Gratulował, kiedy brałem ślub. Wciąż wyprzedzał mnie o kilka kroków i był tam, gdzie ja chciałem pójść. Otwierał wszystkie drogi. Próbował rozmawiać. Wysyłał kartki. Życzenia. Do samego końca bawiło mnie jego zaangażowanie.
Teraz wciąż wraca. Pojawia się w jakimś przejściu albo pomieszczeniu. Już się nie odzywa. Nie mówi nic. Jakby wystarczyło mu to, że jest. Że czuję na sobie jego spojrzenie. Mogę do niego mówić, ale i tak wiem, że nie odpowie. Siada gdzieś obok. Przygląda mi się. Czasami mam wrażenie, że jest pusty w środku. Że zostało mu tylko to spojrzenie. Czasami jest mi go żal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

tak?