23.2.10

poziomy

W windzie mieści się kilka osób. Tłoczą się w okolicach żołądka. Piętro po piętrze czuję obecność każdego z osobna. Kilka kobiet i kilku mężczyzn, bo to zazwyczaj są takie układy. Jedziemy w górę mojego brzucha. Mężczyźni wysiadają po drodze, jakby nie mieli żadnego znaczenia. Nie mają pewnie nawet imion. Wysiadają i już ich nie ma.

Nie znamy się, więc każdy wcisnął inne piętro. Powoli kończą się miejsca, w które można patrzeć. Mężczyźni wysiadają pierwsi. Potem zaczynają znikać kobiety. Wreszcie zostaje ostatnia i ja plus jej piętro. Najwyższe, które za chwilę nastąpi.

Każdy ma inne piętro. Swój poziom. Wleczemy się jak czkawka, co chwilę winda zatrzymuje się i ktoś znika. Od razu zapominam. Przyglądam się swoim dłoniom. Chudym palcom i wystającym kostkom. Kobiety wysiadają jedna po drugiej. Żegnam się z nimi, jakbyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć.

Na najwyższym piętrze winda zatrzymuje się, ale drzwi są jeszcze przez chwilę zamknięte. Wszyscy zdążyli już zniknąć po drodze. Zostaliśmy tylko my dwoje. Kobieta zamyka moją dłoń w swoich.

Na moim piętrze nie wysiada nikt, więc ja też tego nie robię. Myślę o nim. Wyobrażam sobie pusty poziom z rzędem pustych pokoi. Jak w platformówce. Przeraża mnie to i tym bardziej nie wysiadam. Drzwi się zamykają. Jedziemy wyżej. Zostało nam jeszcze kilka osób i kilka pięter do końca.

Rzucam jej spojrzenie ze znakiem zapytania. Patrzy mi w oczy. Może nawet się uśmiecha. Potem zostawia mi wróżbę i wychodzi z windy. Drzwi są otwarte. Czekam, ale nic się nie zmienia, więc też wychodzę.


Nie wysiadam na swoim piętrze. Można powiedzieć, że uciekam. W górę, ale z bolesną świadomością powrotu. Traktuję to jak wycieczkę. Wycieczka – ucieczka. Jak tytuł takiej książki z dzieciństwa.

Wychodzę. Czuję i wiem, że znajduję się pod samym dachem. Przez chwilę jest nawet kuszący. Takie proste rozwiązanie. Taka ostateczność. Ale boję się, że zbyt wiele rzeczy się tam kończy.

Po kobiecie nie ma śladu. Zostają mi tylko jej słowa. Zastanawiam się więc, co chciała mi powiedzieć. Co miała na myśli, wspominając dom. Mówiąc o ojcu. Mówiąc o przeszłości. Gdybym mógł, zapytałbym. Ale jej już nie ma. Zniknęła gdzieś na tym poziomie i wiem, że nigdy już się nie spotkamy. Z każdą minuta wygląda to inaczej. Mija chwila i nie wiem już, czy rzeczywiście mówiła o mnie. Czy mówiła do mnie. Równie dobrze mogła mówić w innym języku. Rozmywa się to jak sen.

Zawsze wiem, kogo nie spotkam nigdy więcej. Niektóre z tych osób pamiętam i nawet żałuję. Ale nie mam na to wpływu. Po prostu przestajemy dla siebie istnieć. Możemy się spotkać jeszcze dziś wieczorem. Jutro. W któryś weekend. Potem umawiamy się na kolejne spotkanie, ale po drodze coś nam wypada. Spóźniamy się, albo nie przychodzimy. Przekładamy się na lepszy termin. Potem zapominamy. Wielu ludzi już tak umarło.

Rozglądam się, bo to zupełnie inne piętro. Poziom, na którym nigdy jeszcze nie byłem. Przyglądam się schodom, korytarzom i drzwiom i wiem, że to zupełnie inne drzwi, korytarze i schody. Obce. Zaczynam się bać. Chwytam za poręcz i zbiegam niżej. Zatrzymuję się na półpiętrze i uspokajam oddech. Za oknem rozciąga się jakieś miasto. Wiem jednak, że to zupełnie inne miasto. Nie poznaję w nim niczego. Nie odnajduję się w nim.

Kiedy wysiadam z windy, przez chwilę widzę jeszcze tę kobietę. Znika dopiero w którymś z mieszkań. Wystarczy chwila i tracę pewność, w którym. Zaczynam wracać. Nie wiem, ile pięter niżej znajduje się mój poziom, ale wiem, że muszę tam dotrzeć jak najszybciej. Boję się.

Czekam jeszcze chwilę, ale drzwi się nie zamykają. Jakby winda przestała być windą i stała się pustą wnęka w ścianie. Kiedy wychodzę, znika nawet ta wnęka. Przed sobą mam obcy korytarz. Szukam jakichś punktów zaczepienia i znajduję schody. Schody zawsze dokądś prowadzą. Wystarczy iść.

Niżej jest biblioteka. W środku kręci się mnóstwo osób. Nie zwracają na mnie uwagi. Porozkładani na podłodze i stojący wokół biurka, przy którym siedzi starszy facet i o czymś opowiada. Ma rudą brodę i mówi bardzo szybko. Za szybko, żebym cokolwiek zrozumiał. Z tyłu są półki z książkami, mnóstwo półek z mnóstwem książek. Przepycham się do wyjścia. Rozsuwam ludzi i sterty książek. Przed oczami przesuwają mi się rzędy liter i słów.

Zatrzymuję się na półpiętrze i uspokajam oddech. Już prawie się nie boję. Niżej jest sala kinowa. Ciemna i spokojna. Rzędy krzesełek wypełniają olbrzymią przestrzeń, ale wszystkie są puste. Zajmuję swoje miejsce i czekam.

Kobieta przypomina mi matkę. Nic nie mówi, tylko przyciska moją głowę do piersi. Przez chwilę jest mi dobrze. Czuję się, jakbym w niej był. Jakby wszystko rozgrywało się w matce. Wszystkie ucieczki były tylko wycieczkami, a każde nowe wyjście powrotem do początku. Najdłuższy cień na jej powiece to ślad moich wędrówek. Teraz widzę je wszystkie. Przyznaję się do każdej i żadnej nie jest mi żal.

Mijam poziomy. Schodzę po schodach, a każdy schodek przybliża mnie do celu. Gdzieś tam jest moje miejsce. Czuję to.

Wychodzę z windy. W ostatniej chwili zaczepiam jeszcze kobietę, ale tylko się uśmiecha. Zostaję sam. Wychodzę na dach. Dookoła roztacza się miasto, które od razu poznaję. Czuję ulgę. Przyglądam się rzędom budynków w dole i każdy z nich wydaje mi się znajomy. Z każdym łączy mnie jakaś historia. Przypominam je sobie teraz. Przypominam wszystkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

tak?