7.6.16

hydra ulic

Marcin słuchał Doorsów. Jeźdźcy Burzy zaklinali przestrzeń. Wyobrażał sobie, że pada. Przez brudne, ciemne okulary było to łatwe.
Pasek torby wpijał mu się w ramię, miał w niej ciężki sprzęt. Czuł, jak krople zbierają mu się na czole. Puste niebo nie niosło żadnej nadziei. Musi kupić plecak. Będzie mu wygodniej. Niestety nigdy nie wiadomo, co będzie potrzebne. Woli być przygotowany, bo nikt nie płacił mu za dojazdy.


Rozejrzał się. Nigdy tu nie był. Na pomiętej, upoconej kartce miał adres, ale nie dopytał o szczegóły.
- Wie pan, jak do nas trafić?
- Oczywiście, to moja praca.
Nie wiedział.
Miał komórkę i mapy, ale bateria była słaba. Bał się, że zadzwonią i się rozładuje. Nerwowo sprawdzał czas. Miał jeszcze osiem minut i był już blisko. Wszystko będzie dobrze. Jeśli zadzwonią, dopyta dokładnie.

Stał na skrzyżowaniu. Ulica rozgałęziała się, ale wszystkie dopływy miały tę samą nazwę. Zaczepił faceta w wyblakłej hawajskiej koszuli. Kolory były całkiem rozmyte, pewnie to od słońca. Zapytał o siedzibę firmy.
Gość uniósł palec i zawiesił się. Nagle wycelował w inną stronę, ale po chwili wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
Chciał podać mu numer, ale zmył się. Całą kieszeń miał mokrą. Fala upałów przelewała się przez cały kraj. Źródłem gorąca był prąd, którego nazwy nie zapamiętał. Pamiętał jednak, że najwyższą temperaturę w Polsce odnotowano w 1921 roku koło Opola - 40,2 stopnia.


Sprawdzał numery budynków, ale to nic nie dało. Nie było w tym żadnej logiki. Parzyste z nieparzystymi. Rosnąco, malejąco. Nawet dziesiątki się nie zgadzały. Gdy zobaczył przy numerach litery, załamał się.
Zadzwonił telefon.
- No i jak tam? Czekamy!
- Tak, tak. Już prawie jestem. Zaraz będę.
- Czekamy!
- Już, już.
- To szybko, bo sytuacja robi się już nieciekawa.


Pot płynął mu po plecach. Koszula lepiła się do skóry. Miał ochotę jebnąć ją na chodnik i podeptać. Oni tam siedzą i jedzą ciastka, bo mają awarię. Przerwę mają. Słyszał, że dzwoniący coś żuje, mlaskał jak bachor. A on musi zapierdalać w ten skwar.
Kierowany przeczuciem wszedł w jedną z uliczek. Była ślepa.
Pasek torby żarł mu ramię. Zdjął ją i przysiadł na kamieniu przed bardzo ładnym domkiem z zadbanym ogródkiem. Roztarł bolące miejsce i zapłakał.
Telefon zaatakował ponownie. Odruchowo odrzucił połączenie.
- O kurwa - przeraził się.
Ręce mu się trzęsły. Oddzwonił.
Po trzech sygnałach telefon padł. Bateria zdechła, ciągnąc go za sobą na dno.
Zaśmiał się jak wariat i włączył muzykę, żeby się uspokoić. Zaczął kminić, co mogło się stać.
Może pękła rura, zaczęło się od czegoś malutkiego, uszczelka się obluzowała i zaczęło kapać. Woda znalazła lukę w systemie i poczuła, że może się uwolnić. Dlatego, kiedy próbowali ją zakręcić, wybiła dziurę w innym miejscu i popłynęła strużką. Zręcznie omijała przeszkody, aż powstał mały wodospad, na tyle uparty, że wreszcie zdołał przebić się przez podłogę, aż do piwnicy. Tam woda zbierała siły. Gromadziła się, a kiedy uznała, że jest gotowa, podpłynęła pod okienka i rozjebała je jedno po drugim. Radośnie wyszła na ulicę. Spękany chodnik pił łapczywie, a tam, gdzie dotykała asfaltu, z sykiem unosiła się para.


Marcin czekał, a kiedy wyjrzała zza zakrętu, zdjął buty i skarpetki. Rosła w oczach, piękna i wolna. Rozpiął koszulę. W słuchawkach Jim śpiewał:

I'm gonna love you till the heavens stop the rain...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

tak?