24.11.09

frustracja

frustracja

Chciałem tego, więc dałaś imionom rzeczy i wszystko zaczęło się zmieniać. Wprowadzać w zaskoczenie lub obłęd, w którym niczego nie umiem być już pewny. Oddaję ci się na wszystkie sposoby, traktując jak substancję, od której chciałbym się uzależnić i uzależniam się jak planowałem. Wszystkim skutkom ubocznym pozwalam się teraz prowadzić.


Myśląc o wolności jak o możliwości robienia wszystkiego, czego nam się akurat nie chce, siedziałem i gapiłem się w okno. Czas mijał. Kot spał, ale mógł też obserwować każdy mój ruch, dlatego starałem się je tłumić. Zasnąłbym zupełnie, gdyby nie świadomość tego, że dzień dopiero się zaczął. To pobudziło mnie do działania.

Wolno i ostrożnie wyjąłem z kieszeni ogryzek po jabłku i rzuciłem kotu za plecy. Błysk oczu i z sykiem skoczył w jego stronę. Wybiegłem z mieszkania. Mijałem schody, przeskakując czasami po dwa, po cztery. Niemal unosiłem się nad schodami piętro po piętrze, aż dopadłem do wyjścia z klatki. Światła samochodów i sklepów oślepiły mnie i usłyszałem wycie syren w oddali. Zacząłem biec, aż zrobiło się ciemniej. Uspokajam się, a wspomnienie o tobie dodaje mi odwagi.

Niełatwo obrać kierunek w warunkach niewłaściwych jak moje, więc poszedłem przed siebie, przypominając sobie minuta po minucie przeszłość. Popołudnie, w którym snujesz się jak intryga. Ja zdezorientowany w środku, a całe mieszkanie robi się okrągłe. Chodzisz dookoła i zbierasz swoje rzeczy. Robisz to tak, żebym patrzył. Przypominam sobie więcej. Mniej więcej wczoraj skończyliśmy się pod kołdrą. O kolejny raz za dużo. Pamiętasz. Teraz jest dzisiaj i już nas nie ma. Nagle, w szóstej minucie rozmowy, okazuje się, że nie żałujesz niczego i gotowa jesteś zniknąć o najmniej spodziewanej porze.

Trwało to dłużej niż wywróżyłaby mi najlepsza z koleżanek na ten tydzień. Najpierw poszłaś do pracy i nie było cię tylko chwilami. Wciąż spędzaliśmy ze sobą długie popołudnia, zajmując się czymkolwiek. Jedząc, pijąc i rozmawiając. Czasem było nam aż głupio. Rozmowa się rwała. Potem w okolicach zimy przestałaś nagle wracać z pracy. Zostałem sam z kotem.

Chwilami było tak pięknie, że aż trudno to sobie zapamiętać. Zresztą po co w ogóle pamiętać. Brałem cię jak kochankę i posiadałem jak żonę. Najważniejsze były te rzeczy, o których nie musieliśmy rozmawiać. Nie sprzeciwiała nam się nawet pogoda. Rozumieliśmy się bez słów. Bez słów cieszyliśmy się sobą. Lubiłem obserwować, jak się na ciebie gapią. Jak się oblizują i mechanicznie głaszczą uda swoich kobiet. Kiedy wchodziłaś, oczy pękały im ze zdziwienia, a ja miałem cię do wyrzygania. W twoje brudne gierki lubiłem grać najbardziej. W twoich delikatnych dłoniach rzadziej myślałem o śmierci i wszystkich mniej ostatecznych sprawach. W ciche dni twój święty spokój nie wyprowadzał mnie z równowagi. Nawet przez moment nie wyobraziłem sobie żadnego aktu agresji. Przez myśl mi nie przeszło, że maszyny wariują w takich warunkach, powoli podnosząc ciśnienie. Wszystko widziałem. W chwilach krótkich jak błysk oka sama pękałaś jak żarówka i rzucałaś najgorsze zaklęcia na całe nasze życie. Do dziś nie wiem, od jakiego słowa się to zaczęło.


Ale zaczęło się. Nagle okazało się, że po drugiej stronie pępka zmieściło się życie. Od razu zrozumiałem, dlaczego tam będzie mu najlepiej.


Nawet z siebie tylko się śmiałem. Trząsłem się ze śmiechu, jakbym w każdej chwili, na zawołanie, mógł wyjść z ciała. Jakbym umiał nie przejmować się niczym albo niczym nie umiał się już przejmować. Z czasem ostre kształty miało jedynie to, co sam wymyśliłem albo wyobraziłem sobie z nudów lub na inny użytek. Z dnia na dzień traciłem świadomość. Wyrzucałem się za próg. Zapominałem o sobie. Powietrze niosło wizje, w których biegłem przez miasto i przykładałem czoło do wszystkich klamek w okolicy, czując tylko twoje kroki na klatce. Wyobrażałem sobie, że ostatnie sekundy, zanim wejdziesz mi do głowy na stałe, jak czekanie na wystrzał, będą najtrudniejsze. Nie musisz pukać. Otwieram się zaraz za drzwiami.


Stoję na ciemnym placu i ze strachu rozsypuję się na litery. Myśli atakują mnie ze wszystkich stron i nie wiem, której się powierzyć. Resztka twojego zdjęcia puszcza we mnie muzykę i jestem już, jakbym był w transie i nie musiał spowiadać się z żadnego nawyku. Po prostu biegnę, z nikim się nie ścigam, a i tak wydaje mi się, że z miejsca wyprzedzam wszystkich. Każdemu umiem uciec. Mogę się wszędzie schować. O wszystkim zapomnieć. Udaję, że jesteśmy razem, wierząc, że będziemy, tylko wymaga to straty odrobiny czasu.

W którymś zaułku bóg puszcza mi oko, ale nic nie mówi. Nie jest w stanie sprzedać mi żadnej dawki informacji. Nic o tobie nie wie. Nigdy cię nie widział. Głaszcze tylko dłoń, jakby trzymał w niej obietnicę wielu kobiet na raz i znika. Ja znikam zaraz za nim, ale w inną stronę, przypominając sobie, jak doskonale mieściliśmy się w zakrętach pościeli i jaką przyszłość sobie wróżyliśmy.

Starzeję się po każdej prostej i zaczyna mi brakować miasta. W tobie też wiele musiało się zmienić. Szukam cię i znajduję, chowam po kieszeniach, zbieram bilety po wszystkich podróżach i część z nich staram się zapamiętać. Biorę na siebie mnóstwo innych rzeczy. Planuję, wyznaczam, robię wykresy. Spotykam się z ludźmi. Wszystko zapisuję. Zapamiętuję twarze, zapominam imiona. Stare rzeczy upycham po szufladach, wypełniam nimi kolejne mieszkania. Spotykam się z rodziną. Ludzie mają mnie dość, resztę zostawiam dla ciebie.

3 komentarze:

  1. O stary, mroczne jak cholera.

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy1/11/10 15:51

    tu już lepiej, przynajmniej jakiś klimat, ale błagam, odpierdol się od poezji. pozdrawiam serdeczniej.

    OdpowiedzUsuń

tak?