12.1.14

nieznane jajko

Na ziemię opadły pierwsze biliony płatków śniegu.
- Ja pierdolę - pomyślał Andrzej i zaciągnął się żółtym Camelem. Zerknął na buty - plama z błota aż po nogawkę. Ciężko westchnął i spojrzał na dziewczynę stojącą obok. Twarz miała uniesioną, jakby celowała w coś brodą, oczy groźnie zmrużone, poza tym prostą grzywkę i dwa rzędy równych, lśniących jak perełki ząbków.

Przyszły trzy następne osoby. Płatki dotykały chodnika i od razu znikały. Płyty robiły się coraz ciemniejsze. Ludzie rozglądali się nerwowo. Tupali, chuchali. Robił to samo, może nawet bardziej. Wysoki kołnierz wcale nie chronił przed zimnem jak obiecywał. W ogóle wszystko było odwrotnie.
Miał się spotkać z Moniką w sprawie projektu, ale spóźniała się już szesnaście minut, w dodatku nie mógł się do niej dodzwonić. Od samego rana miał w brzuchu nietoperze, czuł jak narasta w nim coś czarnego i błoniastego. Żeby poprawić sobie nastrój robił ćwiczenia oddechowe. Równo i głęboko wsysał i wysysał mrowie cząsteczek, wypełniając nimi na przemian brzuch, płuca i gardło.



W kieszeni odezwała się komórka. Wibrowała, dźwięk miała wyciszony. Rozejrzał się po twarzach dookoła. Wyciągnął telefon. Kiedy przestał dzwonić, włączył dźwięk i schował z powrotem do kieszeni.
Tym razem rozległ się fragment Zimy Vivaldiego. Parę osób drgnęło, łapiąc się za pierś. Pozostałe osobniki zaczęły się rozglądać, nadstawiać uszu i prężyć czujnie. Całe stado próbowało wywąchać intruza. Andrzej przypatrywał się kolejnym gębom. Podziwiał je z niesmakiem. Dziewczyna od brody miała minę jakby ktoś się przy niej zesrał. Wstręt połączony ze strachem, śmierdząca sprawa. Ścisnęła torebkę aż zbielały jej paluszki. Stara dama w biało-czarnym kapeluszu gmerała czubkiem buta w ziemi, próbując wywiercić dziurę, w której mogłaby się schować. Stary pijak ziewał. Oczy miał całe w czerwonych niteczkach.
Wreszcie uśmiechnął się i odebrał. Dzwoniła Kasia. Kilka razy mruknął coś w odpowiedzi, pokiwał głową. Stado się uspokoiło.

Na trawniku leżały porozrzucane szczątki pomarańczy. Stara dama wyprostowała się jeszcze bardziej, udając, że czekanie wcale jej nie męczy.

- Powiem ci coś, czego o mnie nie wiesz - powiedział do słuchawki. - Nigdy niczego nie zgubiłem. Niczego ważnego. Kiedy wydaje mi się, że to się stało, karty czy klucze, wpadam w przerażenie, a w środku zaciska mi się boleśnie supeł.

Przerwała mu. Patrzył, jak pijak pyta damę, czy nie ma może złotówki, bo już długo czeka i zimno mu w ręce.

- Nie wiem, może - mruknął.

Dama chowa rękę w wielkiej czarnej torbie, wyjmuje białą portmonetkę. Grzebie palcem. Szuka.

- Dlaczego? Właśnie odwrotnie przecież. We dwójkę łatwiej jest rozwiązywać problemy, dlatego logiczne, że jest tych problemów więcej.

Mówi mu, że złotówki akurat nie ma i odsuwa się parę kroków. Chowa się za torbą.

- Gdyby każdy miał tylko swoje problemy na głowie, śmiertelnie szybko by się znudził.

Rozmawiając przez telefon Andrzej lubił spacerować w kółko. Teraz próbował kluczyć między zebranymi tu ludźmi, przyszło ich więcej, uliczki zamykały się i otwierały.
Kiedy skończyli rozmawiać zasępił się. Zamarł, zatrzymał. Cokolwiek gnieździło się w środku zacisnęło się do maksimum i żarło go teraz od środka.

Miał sen, w którym bił jakiegoś człowieka. Uderzał po kolei jak w kamień, mięso, wreszcie w poduszkę. Bał się, że jak przestanie, stanie się coś okropnego. Twarz przestała przypominać najpierw człowieka, potem zwierzę. A potem był barmanem, wycierał blat szmatką jak na starym filmie. Dziewczyna, którą poprosił o dowód, żeby sprawdzić jej imię, zamawiała kolorowe drinki, coraz bardziej szalone.

- Przestań - warknął.

Znowu spacerował. Nigdzie nie zadzwonił, ale przytknął komórkę do ucha i mówił. Chciał się wygadać, pozbyć się jak najwięcej słów. Zatoczył się przy barierce, wydało mu się to zabawne, przetoczył się brzuchem w jedną, potem w drugą stronę.
Teraz mówił już do czegoś, co w nim siedziało i wchłaniało go. Czuł się coraz lżejszy, prawie jak balonik.
I wtedy to zrozumiał. Potoczył się jeszcze dalej, nieprzerwanie mówiąc. Komórka musiała mu gdzieś wypaść. Dotknął palcami twarzy. Chwycił za barierkę. Chwiała się jak przypuszczał. Uśmiechnął się i zaczął stroić miny, poruszył wszystkie mięśnie twarzy. Dłońmi masował już głowę, mięciutko wysnuwał włosy razem z cebulkami i rozrzucał dookoła. Podniósł barierkę, rwał ją na kawałki, zgniatał jak plusz, aż znikały. Śmiał się, wystarczyło że spojrzał na damę w kapeluszu i zniknęła. Pod płytami chodnika też nic nie było. Rozpływały się jak czekolada.
Pozbył się włosów, głaszcząc wysupływał się ze skóry i rozdarł czaszkę na pół. Skojarzyło mu się to z gumową zabawką, pustym w środku gryzakiem dla piesoła. Równocześnie czuł jak w środku traci kolejne kawałki ciałka. W pustej przestrzeni poczuł się fantastycznie. Rozdzierał się dalej, spomiędzy żeber wysunęły się już czubki skrzydeł. Ciemne, śliskie pióra wychylały się z niego, potem pióra czerwone i złote, a wszystko co opadało, znikało prawie od razu. Ptak pomagał mu, rozpychał się skrzydłami, wreszcie rozłożył je w całej wspaniałości, zagdakał, złożył jajko i znikł. Z jajka wykluł się świat.
gogh

2 komentarze:

tak?